Dowiecie się później , bo internet drogi i do dupy chodzi...
Tak, internet w Bangkoku i Ajutayi byl po 30-40 B/ H.
Tutaj zaś zdziercy nie maja konkurencji i po 120 B chcą.
W koncu udalo nam sie znalezc, w 1 miejscu za 90 B/h.
A wiec było to tak.
O 9.05 wkroczyłysmy do parku. Kupilysmy bilety po 200 B, Mala 100- na legitymacje studencka.
Plan dostalysmy poprzedniego dnia. Mala swój zgubila, więc poprosila Panią o nowy. Po czym kasjerka uprzejmie wskazala jej kierunek.
No w koncu po co dziecko ma sie meczyc z planem ( rzecznik?). Idziemy, idziemy, czytamy tablice informacyjne o parku, następna o faunie, kolejna o florze, potem o tym, ze mamy zejśc słoniom z drogi. Czyli słonie mają pierwszeństwo?
W międzyczasie zbaczmy z glownej drogi ( utwardzonej, na szerokosc 1 pojazdu) do punktow widowiskowych czyli rzeki z wodospadami.
Pierwszy wodospad, niewielki to "Wing Hin Waterfall". Na kolejnym przystanku, drugi wodospad o nazwie Bang Hua Raet, stwierdzam, że moj duży palec u prawej nogi krwawi, a przecież się nie skaleczylam. Nic to idziemy dalej.
Schodzimy do kolejnego wodospadu, gdzie mozna sie kapac. Jednak jakoś rzeka pomimo temperatury tak wody jak i powietrza nie zacheca nas do tego.Jakaś taka płytka, kamienista.
Schodzimy z szerokiej drogi w prawdziwa dżungle, ściezka wąska, trzeba przejsc przez rzeczke po wąskiej kładce.
Dochodzimy do kolejnego wodospadu.
W pewnym momencie krzyk Mali,jestesmy na wodospadzie o nazwie Wang Yaow.. Biegniemy wszystkie 3 matki surogatki. Okazuje sie, ze do jej łydki przyssala się pijawka, ktorej nijak nie mozna sie pozbyc.
Rany mamy podobne, co znaczy, ze u mnie bylo to samo.
Wcale nie jestem zdziwiona, albo to nie pierwsza pijawka w moim życiu. Pierwsza, co najwyżej tego rodzaju.
Potem Marzena walczy z pijawka, ale tylko na nogawce jej spodni.
Do Marty praktycznie żadna nie przyszla, co prawda chciala nas pocieszyc i tez cos tam gadala, ale byla to opowiesc o Ruandzie.
Ja zaś załapalam sie na jeszcze jedną. Też przyczepiła się nie wiadomo kiedy.
W pewnym momencie, za rada Wojtka rozdzielamy sie. Zostawiamy Marte. Próbujemy dojsc do kolejnego wodospadu. Mijamy Anglikow, ktorych spotkalismy wczesniej i twierdza, ze zryzygnowali.
Laska przestrzega przed pijawkami. Facet lekcewazaco macha ręka. Idziemy dalej.
Zgadnijcie czy doszlismy???
Wracamy, zabieramy po drodze Marte.
Idziemy do punktu wejscia. Odbijamy w drugi mniej popularny szlak.
Marta odpada. My idziemy. Zadna z nas nie żaluje widoki niezłe, w pewnym miejscu przechodzimy przez wiszący most. Same atrakcje to np. punkt widokowy zwany fast food , zielony dywan itd.
W powietrzu lataja motyle, slychac groźne odglosy dżungli. Wszystko byloby dobrze gdyby nie te moje 2 pijawy.
O 15.30 wychodzimy z parku.
Idziemy na obiad - Thai Pad czyli makaron z dodatkami. Pan przynosi nam także owoc liczi na gałązkach.
ADRES :
www.dnp.go.th - info o parku Khao sok