O 11.00 podjeżdża zamówiony transport. Okazuje się, że to nie samochód osobowy tylko minibus. Elegancko pakujemy njpierw plecaki, a potem siebie.
Jedziemy przez Port Louis.
Po jakiej niecałej godzinie na miejscu. Po Anglikach, ktozy zajeli miejsce kolonizatorów francuskich, w 1812 roku, został ruch lewostronny.
Zawsze gdy się z nim spotykam mam ten sam problem, jak przejść na drugą stronę ulicy. Odruchowo szukam aut nie po tej stronie jezdni gdzie trzeba.
Za kurs (ok.35km) zaplaciliśmy umówione 1.200 rupii (ok.140zł), jak się na 4 podzieliło to dużo nie było.
Nasz nowy gospodarz czekał na nas, sprzątając basenik (basenem trudno go nazwać, porównując do poprzedniego). Niemniej można się zamoczyć, leżaki też są.
Apartament porównywalny z poprzednim co do wielkości: 3 odrębne sypialnie, 2 i 1/2 łazienki, taras. Tyle, że ogrodu nie ma. I ptaków mniej.
Ptaki tu rozmiarami przypominają wróble, ale kolory mają super. Jedne praktycznie czerwone, inne żółte, a jeszcze inne mają czubki. Te ostatnie niby szaro-bure lecz na głowach mają pod oczyma czerwone prążki. Do tego pięknie, wszystkie śpiewają.
Ta część Mauritiusa w przewodnikach porównywana jest do Riwiery Francuskiej. Polega to na tym, że tutaj hotele "zeszły" nie na psy, a prawie na plaże, łódek wszelkiej maści mnóstwo. Zwłaszcza tych pod turystów.
Za to cienia mniej, a wypożyczenie 2 łóżek + parasol na dobę kosztuje 800 rupi (ok.100zł).
Woda w zatoce super, tak co do koloru jak i temperatury.