To, że wyjechaliśmy o czasie, wcale nie znaczy, że przyjechaliśmy prawidłowo do Tuzli.
Bo po drodze....
padał śnieg, a że jechaliśmy w górach, gdzie mnóstwo zakrętów to zrobiło się ślisko. Zaczął się korek, auta się ślizgają. Stoimy. PO jakimś czasie zjawia się policjant, który przepuszcza wszystkich przed nas...
a my stoimy.
Po jakimś czasie kierowca i pomocnik zakladają na opony łańcuchy.
Wszyscy jadą, nawet przejechał spychacz, posypał solą.
A my stoimy.
Policjant puszcza inne auta.
PO jakimś czasie nawet z przeciwka jadą pojazdy.
A my stoimy.
W końcu ruszamy. Jedziemy jakieś 2 km ( tym razem kilometry), po czym ... stajemy.
Kierowca i pomocnik zdejmują łańcuchy. Zajmuje im to jakieś 60 minut (razem z następczym staniem).
Jest ciemno, nawet śnieg przestał padać, a my...
RUSZAMY.
Łącznie mamy jakieś 2 h opóźnienia. Tak co najmniej.
Po 5 godzinach i 30 minutach (120 km) jesteśmy w Tuzli.
Ładny, duży dworzec. Ciemno. Bierzemy taksówkę i za 5 km (ok. 11 zł) dojeżdżamy do kwatery.
Pan już na nas czeka. Apartament Ładny, duży i ciepły.
Szybkie wyjście (tzn. szybkie dla mnie i L., bo na pozostałych tradycyjnie czekamy) na miasto.
Dawno nie padało.
No to mamy dalszy ciąg śniegu z deszczem.