Po noclegu w Punakha, w pięknych okolicznościach przyrody, no i śniadaniu wyjeżdżamy o 9.00.
Jedziemy w kierunku na Paro.
Po drodze oglądamy te same widoczki co poprzednio. Zatrzymujemy się w Timphu przy głównym budynku poczty. Tu zakup znaczków do Polski (30 mówiąc w skrócie rumów czyli mniej niż 0,50$) i oczywiście pocztówek.
W pocztowym sklepiku zaopatrujemy się też w magnesy, których ceny to 100-250 rumów. (za chwilę na bazarze okaże się, że przepłaciliśmy.) Pocztówki idą do skrzynki, a my jedziemy dalej. Do wytwórni i sklepu herbaty, do miejsca, gdzie pokazują jak się wino ryżowe pędzi. I dają spróbować. Syf straszny, do sake podobne.
W tym samym budynku jemy lunch, w stylu raz na ludowo czyli miejscowe potrawy. Własciwie to ryż, makaron z odrobiną warzyw i sosem, gotowane warzywa (marchew, fasola, kalafior), kurczaka kawałki czy innego mięsa trudno uznać za miejscowe. Ale są też mieszanki warzyw z ostrym sosem curry.
Potem muzeum, gdzie w środku fotek oczywiście robić nie można. A szkoda to wielka bo może z 3-4 zdjęcia by się wykonało. W tym muzeum to interesująca była tylko sala z maskami. A w części przyrodniczej 2 wypchane pantery śnieżne. Za ciekawe trudno uznać fotki rodziny królewskiej z lat 1900-1930 czy makietę świątyni "gniazdo tygrysa". Za to, aby do niego wejść nie tylko fotoaparat trezba zostawić ale całą torebkę.
Wsród zwiedzających (nie tylko w muzeum, ale generalnie) dominują Hindusi, którzy są strasznie głośni.
Trafiamy też na uroczystości religijne i przez jakiś czas przyglądamy im się.
To nie jest kraj dla palaczy, ponieważ tylko w niewielu miejscach można palić. Czuję się jakbym 2 raz w liceum była, bo jaram obok toalet, na zapleczach, w kątach. Niewielu mam towarzyszy niedoli.
Dwie ostatnie noce śpimy w hotelu bardzo blisko lotniska. Hotel super, pokoje duże z balkonem, TV, a kaloryfery nie tylko w pokoju ale i łazience. Widok super. Mocno oświetlony pałac królewski i jakaś świątynia.
Jutro do "gniazda tygrysa."