Lot z Frankfurtu nad Menem do Berlina to zaledwie godzina. Ale na pokładzie samolotu poczęstowali jeszcze kawą.
Viva Lufthansa i... kawa.
W Berlinie czekamy na bagaże. Ja z zegarkiem w ręku, gdyż połączenie do Frankfurtu n.O mam na styk.(wyszukane w internecie)
Są, nasze bagaże - na końcu.
Z plecaczkiem biegnę do przystanku autobusowego, widzę wjeżdżające autobusy, ale jak nagle to po diable. Nie mogę znależc drogi do przystanku. Proszę i na Teglu można się zgubic. Pytam ludzi, ale większośc z nich to pasażerowie, których (nie) wiedza jest równa mojej.
W końcu widzę stewardesy, pytam, pokazują mi drogę do przystanku prowadzącą poprzez schody obok.
A godzina odjazdu autobusu już się zbliża.
Zdyszana dopadam go, jestem. Kierowca sprzedaje bilety, dobrze płacę 2,30 Euro i jadę te kilka przystanków do dworca kolejowego. Tam też wpadam zdyszana, szukam peronu 2. Jest. Na zakup biletu brak już czasu za 3 minuty pociąg powinien odjeżdżac.
Pociąg spóźnia się o 4 minuty, no i gdzie ta niemiecka punktualnośc?
Po zajęciu w nim miejsca, zrzuceniu bagażu szukam konduktora. Jest bez problemu drukuje mi bilet za 9,20 E.
O 22.05 jestem na Hauptbanhofie w Frankfurcie n.O. Wychodzę z dworca i niepewnie rozglądam się za J. Przyjechał, nie przyjechał bo zapomniał o mnie. Nikogo nie widzę, no za wyjątkiem jakiś ludzi, którzy odbierają swoich znajomych.
I ... o jest, głęboki oddech i ulga. Szybkie przekroczenie granicy, której praktycznie nie ma. Dobra godzinka i jestem w moim mieszkanku, które przez te ostatnie 4 tygodnie nieźle obrosło kurzem.
I tak to właśnie było,
trochę się widziało,
niejedno przeżyło.
W każdym razie było mało
i jeszcze trochę wojaży by się zdało.