Tak, tak wiem jestem trochę do przodu z wpismi. Tak naprawdę to byłam już w Moskwie w końcówce lat 80, a więc jeszcze w ZSRR (dla młodych czytelników info, ze skrót ten oznaczał Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich).
Z tamtego okresu najbardziej utkwiło mi w pamięci metro ze swoimi stacjami w marmurach, przeładowane rzeźbami i symbolami sierpu, młota i robotnika radzieckiego. Ot taki 100% socrealizm. Także dlatego, że po wyjściu z zatłoczonego wagonu stwierdziłam, iż ktoś koniecznie chcaił dostac się do mojej torebki. Skóra była przecięta żyletką, ale podszewka już nie bo nie sięgała dna torebki.
Pamiętam też spacer po jednym z deptaków, chyba na Arbacie, gdzie m.in. malarze wystawiali swoje obrazy. Jeden z twórców wzbudził moje zainteresowanie bo jego obrazy wyróżniały się zwłaszcza kolorem, spośród innych. Były poza tym bliskie impresjonistom pod względem pociągnięc pędzlem. Ogladałam je z uwagą, gdy do twórcy podeszło 2 gliniarzy w mundurach. Najpierw poprosili młodego malarza o pozwolenie na sprzedaż, gdy okazało się, że nie ma to polecili mu, aby się wyniósł. Na co ten spytał: „ a malowac wolno?”
Teraz rozmawiajac z kumpelą, która kilka lat temu odbyła tę sama trasę do Chin dowiedziałam się, że Moskwa to lotniska gdzie ceny są powyżej europejskich, za to obsługa ma wyjatkowo „długie ręce”. Do tego stopnia, że zegarek włożony podczas kontroli do skrzyneczki na taśmę rentgenowską, po chwili trafił do kosza poniżej taśmy. Celnik zaś grał głupa twierdząc, że skoro nie ma go w koszu to nie został tam włożony. (To, że celnik wrzucił go do kosza zauważył kilkunastolatek i dlatego zegarek został odzyskany). Ta historia przypomina mi także opowieści ojca o roku45, gdy żołnierze radzieccy szli na Berlin, także lubili zegarki.
Ale się cholera rozpisałam, na dodatek niezupełnie na temat.
Następny wpis już będzie „chiński”