Zabytki i osobliwości Montrealu można zwiedzić na piechotę, w ciągu 5-6 godzin. Łącznie z katedrą, tą z XVII wieku (rozpoczęcie budowy). Bilet wstępu 6 CAD. Z sufitem wypełnionym niebieski kolorem. Od razu poczułam się jak w niebie. Tym bardziej, że w okolicach katedry z wysokiego dachu spadła na mnie kupa śniegu. Z czego część wylądowała na mojej prawej ręce. Ale był huk. Przypomniało mi to zdarzenie, gdy w mieście rodzinnym Zuli, ciut za mną, spadła z dachu cegła. Było to w okolicach starej hali targowej. Czy ona nadal istnieje?
Podobały mi sie też stare kościoły, sterczące pomiędzy nowoczesnymi budynkami. Na ich tle ginęłyby gdyby nie ich architektura, a często i kolor cegły.
Doszłam też do starej hali targowej i na nadbrzeże za nią. Nadbrzeże nadal zamarznięte. Stateczki czekają na pasażerów. I tylko koło diabelskiego młyna się kręciło.
Wracając trafiłam na chińską ulicę, bo dzielnicą z uwagi na niewielkie rozmiary trudno to nazwać. Ale co istotne był sklep z 1000 bułek i bułeczek na slodko i nie tylko. Ceny od 1,50 do ciut ponad 3 CAD. A wypieki taaaaakie duże.
W międzyczasie jeszcze zdąży się kupić nowe Levisy, po przecenie za jedyne 63 CAD, a były i za 50CAD.
Najładniej jednak Montreal wygląda nocą. Wiele obiektów jest podświetlonych, różnokolorowymi światłami, neonami.
Bardzo przypadł mi do gustu budynek w którym odbywają się festiwale jazzowe. Wieczorem w oknach można zobaczyć jazzmenów.
Wieczorem jeszcze rezerwacja nowego hotelu, na ostatni nocleg, w Toronto. Z Chinatown Travllers Home zrezygnowałyśmy bo poprzednio myszy dorwały się do naszych zapasów. Były tak bezczelne, że nawet weszły do torby i dobrały się do zupki Knorra.
Jednak chyba im nie smakowala, bo całej nie zjadły.
I tak powoli odwrót, a nawet powrót.