Wczoraj z wieczora, niewiadomo skad spadl deszcz. Taki porzadny, prawdziwa ulewa. Jednak nie przeszkodzilo nam to w wyprawie do wodospadu. Trasa byla dobrze oznaczona, w kolorze czerwono- bialym. W jedna strone 2h 30 minut. Tak wiec lacznie 5 godzin.
Droga jednak nie byla taka latwa jak nam sie wydawalo. Po wczorajszej ulewie sciezki splywaly woda. A tu ciagle trzeba bylo sie wspinac. No moze z tym ciagle to troche przesada, ale nie taka wielka. Z gory slonce, a my to po korzeniach drzew, to po kladkach, a innym razem nawet strumykach.
Jak juz w butach mokro bylo to w koncu co za roznica po czym sie stapa: suchym czy mokrym.
Zreszta po kilku minutach to juz bylismy mokrzy i od butow i z gory. Pot lal sie z nas strumieniami ( nie ma jak dobra kondycja).
Ale doszlismy, w tamta strone nawet po 2 h 15 minutach. Wspielismy sie jakies 500-600 metrow liczac od poziomu morza.
Po drodze podziwialismy dzbaneczniki, rosiczki i inne takie tam kwiatki, roslinki i drzewa. POd warunkiem, ze pot nie zalewal nam oczu.
Potem zdjelismy bluzki, zamaczlismy w strumieniu i na glowe. (Kapelusz ograniczal widocznosc, a z czapka tez nie cos tak bylo.)
Wrocilismy bardzo zmeczeni, szczegolnie JA.
Co tu duzo gadac oni wybrali sie jeszcze do morza Poludniowochinskiego, aby poplywac.
Ja oczywiscie tez. Tyle, ze temperatura wody byla do d..., taka prawie jak ciala.
Kto to slyszal, aby sie w czyms takim kapac.
Do tego jeszcze te okropne kraby na plazy , dziura przy dziurze to ich dzielo.
No to wyszlam z tej okropnie cieplej wody.
Posiedzialam sobie na naszej werandzie obserwujac dzikie swinie i makaki.
Wieczorem jeszcze w "naszej" knajpce nabylismy piwo ( 5 RM sztuka , 0,33 l), ale niewiele i okolo 21.00 juz grzecznie do lozka